Montag, 9. März 2009

Marzec to taki okropny miesiąc, kiedy wszyscy zaczynają z utęsknieniem wyczekiwać wiosny i dopatrują się pierwszych jejoznak. na przykład w wyłaniających się spod śniegu psich kupach na trawniku. a ja, niby owszem, dochodzę do wniosku, że obecna zima, jeśli potrwa jeszcze choćby z tydzień, to mnie zabije, lub w najlepszym wypadku doprowadzi do opętania. z drugiej jednak strony poprawa pogody, słońce i w ogóle szał nagich ciał przypomni o nieuchronnym zbliżaniu się terminów zaległych zaliczeń, których z każdym dniem okazuje się coraz więcej i więcej i każde kolejne jest gorsze od poprzedniego. ale to jeszcze nic.

wiosna przypomni przede wszystkim o zaległych praktykach w szkole podstawowej.

bo tak, proszę państwa, ja się kształcę na nauczyciela, więc szacunek i powaga. i zwracać się można do mnie jedynie per proszę pana. żeby nie było.

w ramach ogarnięcia tego całego bałaganu, z początkiem tygodnia (wiadomo, początek tygodnia i nowe wyzwania) udałem się do pierwszej szkoły z brzegu, właściwie do pierwszej, którą widzę z kuchennego okna. to poszedłem. 

pani w jakiejś ni to recepcji, ni to okienku, poinstruowała mnie, jak dojść do sekretariatu - aleją kota w butach, schodami na pierwsze piętro, w lewo i deptakiem dobrej wróżki. myślę sobie, idiotę ze mnie robi. pani w sekretariacie nie była już taka uprzejma, kazała na siebie czekać, a jak już mogłem coś powiedzieć, to zażądała miliona zaświadczeń, papierów, skierowań i mnóstwa innych formalności, których, rzecz jasna, nie przygotowałem z powodów kiepskiej organizacji mojego wydziału. pani wzruszyła ramionami i powiedziała, że właściwie to ona i tak nie może nic zrobić, bo dyrektorka jest w kuratorium, a nauczycielki się pochorowały.

-wszystkie (kurwa)? - zapytałem.

dała mi różową wizytówkę i poprosiła o telefon najpóźniej za dwa dni, bowiem ona jeszcze musi się zapytać, czy jakaś polonistka zechce mnie łaskawie przyjąć na praktyki. wizytówkę schowałem, grzecznie się ukłoniłem i wyszedłem. na korytarzu podziwiałem jeszcze ścienne gazetki i ku mojemu zdziwieniu zobaczyłem, że szkoła oferuje usługi, poza psychologiem i pedagogiem, co i tak jest dziwne, że aż dwóch jednocześnie, także logopedy. i jeszcze fonologa. ciekawe, czy zatrudniają też prywatnego trenera fitness. przypomniały mi się stare i szare czasy, kiedy to sam chodziłem do smutnej szkoły, w której pedagog pracował na pół etatu, a pielęgniarka pojawiała się tylko dwa razy w tygodniu na trzy godziny, żeby sprawdzić, czy dzieciom nie dokuczają wszy i czy uszy rano umyły. a tu takie atrakcje, fonolog!

i skoro tylko przypomniałem sobie o swojej podstawówce, to natychmiast pomyślałem, że mogę przecież pójść właśnie do niej. i tak też zrobiłem, chociaż po drodze zgubiłem się dwa razy. bo onegdaj szkoła stała w lesie i droga przez las była prosta. a teraz jakimś trafem ta sama szkoła stoi między blokami. i chyba już nie taka sama, bowiem ze smutnej tysiąclatki z szarej cegły przeobraziła się w prawdziwe europejskie różowe cudo. za grube miliony.

w środku także była nie do poznania - zmieniły się nie tylko kolor ścian, drzwi i tabliczki, ale cały układ korytarzy, przez co wyjątkowo ciężko było mi trafić do sekretariatu. ale gdzie tam! teraz to już nie jest sekretariat - to offic! biblioteki też nie ma, jest za to library. nawet sala plastyczna, stara dobra sala plastyczna to art room, bo jakże by inaczej? zapytałem jakiegoś kulejącego uczniaka, czy to przypadkiem nie jest szkoła dwujęzyczna...

- nie, proszę pana, to nie jest szkoła muzyczna... (tak, to była chyba moja pierwsza nauczycielska klęska, za którą mogę obwinić panią z dziekanatu, która tak zwlekała z zapisem mnie na emisję głosu, że i zajęcia się zdążyły skończyć)

do biednej zahukanej szkoły zapukał XX wiek. nareszcie.

pani w sekretariacie, gdy tylko usłyszała, po cholerę jej przeszkadzam (a to ta sama! ta sama! jeszcze ją pamiętam!), wystraszonym głosem powiedziała, że do dyrektora, ale dyrektor - powiedziała sciszając głos - jest teraz zajęty i nie wolno mu przeszkadzać. bo jak to, skandal. łaziłem więc jak ostatnia menda po parterze i podziwiałem to, czego mnie kiedyś brakowało. i jeszcze ściany wytapetowali kartą praw człowieka i obywatela, konstytucją erpe, prawami ucznia i prawami człowieka tak w ogóle.

w tej samej sali plastycznej, tfu, w art room (bo teraz są nawet lansiarskie drzwi z okienkami jak w amerykańskich filmach o wspaniałych amerykańskich szkołach i można podglądać, jak dzieci źle pracują, a nauczycielki tego nie ogarniają), ku mojemu wielkiemu zdziwieniu na biurku nauczyciela stał komputer. i to nie jakieś wyświechtane, stare atari, tylko, kurde plazma, diwidi, rzutnik i bezprzewodowa myszka. i nikt mi nie wmówi, że nie ma pieniędzy na remont szkoły. nikt.

dyrektor, którego nazwisko plącze mi się z ziomem z nocy i dni (dąbrowskiej!) okazał się przegiętym kryptopedałem, w dodatku faszystą, który najchętniej chciałby ingerować nawet w cele dydaktyczne w moich konspektach (których oczywiście nie miałem, a jak mnie pan kryptopedał-faszysta uświadomił - powinienem był je przynieść, "taak?"). i nie wiem, o co im wszystkim chodzi - o jakieś założenia praktyk, cele, program, dzienniki, kiedy ja mu mówię - no helooł, napisz mi pan zgodę i weź się pan odczep, na tym się pana rola kończy. pan dyrektor chyba musi wszystkim zarządzać z głębokości swojego obrotowego fotela i ciągnąć za wszystkie sznurki przy swoim biurku z ikei.

będzie ciężko. dobił mnie pytaniem, po co ja akurat do tej szkoły przylazłem. powiedziałem szczerze, że jestem jej absolwentem i to tak z sentymentu.

- z sentymentu, tak? - popatrzył z ukosa, następnie przeprosił i wyszedł.

nie było go dobre pięć minut, a ja już oczami wyobraźni widziałem, jak biegnie do szkolnego archiwum, wyciąga moje akta i wyczytuje z nich, jakim to ja nieznośnym byłem uczniem, za co dostałem uwagi i dlaczego nie robiłem postępów w przedmiocie, którego mam czelność chcieć teraz uczyć. a potem przyjdzie i z tym swoim faszystowskim uśmiechem przeplatanym z irytującym tikiem nerwowym, powie, żebym spadał i mu głowy nie zawracał.

podpisał zgodę i kazał przyjść w środę, kiedy już załatwię formalności z uczelnią.

tak, będzie bardzo ciężko. czeka mnie pięćdziesięciogodzinny powrót do koszmaru z dzieciństwa. w dodatku muszę nauczyć się robić prezentacje w pałerpojncie, skoro rzutniki mamy w klasach, to nie po to, żeby ładnie wyglądały w oczach nieludzkiej pani z kuratorium, ale żeby jakiś pożytek z nich był. 

dziś, drogie dzieci, obejrzymy sobie prezentację pt. adam mickiewicz - życie i twórczość. na pierwszym slajdzie dom adama mickiewicza w nowogródku...

Keine Kommentare:

Kommentar veröffentlichen